Informacje o blogu

Zza linii bocznej

Górnik Wałbrzych

LOTTO Ekstraklasa

Polska, 2012/2013

Ten manifest użytkownika jakubkwa przeczytało już 1343 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.

Pokaż notki z kategorii:

MÓJ BLOG

Pierwszy sezon po powrocie do Ekstraklasy zapowiadał się nader ciężko. Prognoza mediów była bezlitosna - dziennikarze już przed pierwszym meczem zarezerwowali dla nas szesnaste miejsce w lidze. Łaskawy nie był dla nas także terminarz, zgodnie z którym rozgrywki rozpoczynaliśmy od dwóch spotkań wyjazdowych - najpierw z Cracovią, a następnie z Widzewem. Potem jednak czekały nas trzy spotkania w Wałbrzychu, kolejno z Podbeskidziem, Legią i Piastem.

Do Krakowa pojechaliśmy jednak skoncentrowani - choć ja po rozmowie z prezesem nieco błądziłem w obłokach, wyobrażając sobie już rok 2016, jak podnoszę puchar za zwycięstwo w rozgrywkach... Pierwszy gwizdek arbitra sprowadził mnie jednak na ziemię. Gospodarze nie należeli do faworytów ligi, więc jeśli chcieliśmy myśleć o utrzymaniu, dobrze byłoby tego meczu nie przegrać. Już w 12. minucie byliśmy tego znacznie bliżsi, wtedy to bowiem strzałem z dystansu prowadzenie dał nam Onyschenko. Tuż przed przerwą krakowianie jednak wyrównali i decydująca miała być druga połowa. W niej jednak nie wydarzyło się specjalnie godnego uwagi, może oprócz kontuzji Mettomo na kwadrans przed końcem, przez którą - wobec użycia wcześniej przeze mnie już wszystkich zmian - kończyliśmy mecz w dziesiątkę. Cracovia wtedy mocno przycisnęła, ale udało nam się utrzymać w sumie korzystny rezultat 1-1. Punkt na wyjeździe - to zawsze cieszy.

Tydzień później w Łodzi liczyliśmy jednak na więcej. W spotkaniu dwóch beniaminków faworytem był Widzew, ale my nie zamierzaliśmy składać broni. Byliśmy co prawda osłabieni brakiem kontuzjowanego w poprzednim spotkaniu Mettomo i Gregorka, który nabawił się urazu na treningu, ale kadra była szeroka i było kim ich zastąpić. W napadzie za Karola zagrał Michałek i to okazało się strzałem w dziesiątkę, bowiem to właśnie on w doliczonym czasie gry zdobył jedyną bramkę spotkania, dając nam nikłe, ale jakże ważne zwycięstwo 1-0. Znowu nie obyło się jednak bez strat kadrowych - tym razem kontuzji doznali Dinis i Fabinho. Gra w Ekstraklasie póki co okazywała się dużo ostrzejsza, niż w niższych klasach rozgrywkowych.

Cztery punkty w dwóch meczach wyjazdowych to wynik znakomity jak na zespół broniący się przed spadkiem. Dawał nam on póki co 6. miejsce w tabeli, a w kolejnym spotkaniu z nie najmocniejszym przecież Podbeskidziem u siebie liczyliśmy na podtrzymanie dobrej passy. I rzeczywiście, od początku mieliśmy delikatną przewagę, udokumentowaną dopiero w trzeciej minucie doliczonego do pierwszej połowy czasu gry. Przed polem karnym piłkę dostał Zapaśnik, który uderzył z 30 metrów, a futbolówka zdążyła jeszcze odbić się od słupka, zanim wleciała do bramki. Piękny gol, szkoda tylko, że na tyle mocno nas rozkojarzył, iż goście zdążyli wyrównać jeszcze przed przerwą, co wydawało się wręcz niemożliwe. W drugiej połowie wszystko zaczęło się więc od nowa - nasze ataki tym razem przyniosły efekt szybciej, w 63. minucie Banasiak dośrodkował z rożnego wprost na głowę Zakrzewskiego, który wykorzystał tę okazję dając nam, jako że do końca meczu nic się nie zmieniło, zwycięstwo 2-1 i kolejne trzy punkty. Wszystko to na oczach 2863 widzów, co stanowiło nowy rekord klubu, choć szczerze mówiąc liczyłem na wyższą frekwencję. Z drugiej strony - dziennikarze przewidywali, że na stadionie pojawi się około dwóch tysięcy kibiców, więc było to i tak sporo.

Tym bardziej, że rywal był średnio atrakcyjny - w przeciwieństwie do naszego kolejnego przeciwnika. Do Wałbrzycha przyjechała warszawska Legia, więc spodziewałem się większego zainteresowania. Nie liczyłem też na jakąkolwiek zdobycz punktową, chociaż była na to szansa, bo dziwnym trafem nasz mecz kolidował ze zgrupowaniami reprezentacji. To co prawda pozbawiło nas Freidgeimasa i Fryzowicza, ale oczywiście straty po stronie stołecznego klubu były dużo większe, choć akurat ich najgroźniejszy zawodnik, sprowadzony z Porto Orlando Sa do kadry Portugalii się nie załapał. To na niego zwróciłem swoim podopiecznym szczególną uwagę, krycie go powierzyłem indywidualnie Zakrzewskiemu. Ten z zadania wywiązał się znakomicie, nie uchroniło nas to jednak przed utratą bramki - w 24. minucie portugalskiego snajpera wyręczył Radovic. Szkoda, bo do tej pory to my mieliśmy przewagę. Jednak stracony gol nie zdeprymował zawodników, ba, wzięli się do pracy jeszcze mocniej, co zaowocowało wyrównaniem tuż przed przerwą - Zapaśnik uderzył głową po dośrodkowaniu Moralesa. Michał pięć minut po przerwie w podobnym stylu dał nam prowadzenie 2-1, tyle że tym razem podawał zastępujący Freidgeimasa na prawej obronie Szajna. Szok w Wałbrzychu - Legia nie była już w stanie się podnieść, choć zdobyła bramkę w doliczonym czasie gry, jednak słusznie nieuznaną przez sędziego. Triumf okupiliśmy kontuzją Kokoszki, ale czym to było przy zwycięstwie nad warszawskim klubem i czwartym miejscem w tabeli, na dodatek z taką samą ilością punktów, co lider? Kapitalne spotkanie obejrzało jednak tylko 3264 widzów, co, owszem, stanowiło nowy rekord, ale jednak było dalekie od moich wyobrażeń. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek uda mi się wypełnić może nie wszystkie 15 tysięcy miejsc, ale chociaż te 5 tysięcy siedzących.

Na pewno nie liczyłem na to w kolejnym spotkaniu kończącym serię trzech meczów w Wałbrzychu. Tym razem zawitał do nas Piast Gliwice, którego - co tu dużo mówić - po zwycięstwie nad Legią mało kto traktował poważnie. I to nas zgubiło, bo postanowiłem dać się ograć rzadziej sprawdzanym zawodnikom, na ławce usiadł między innymi Zapaśnik, któremu w dużym stopniu zawdzięczaliśmy dwie poprzednie wygrane. Zmiennicy grali ambitnie, ale nie zdołali pokonać dobrze dysponowanego Szmatuły, natomiast równie dobrze spisujący się między słupkami Kisiel raz skapitulował i doznaliśmy pierwszej w sezonie porażki. Odbiłem ją sobie na rynku transferowym, dokonując kolejnych wzmocnień z przeznaczeniem do drużyny juniorskiej - dołączyli do nas 18-letni chorwacki lewy obrońca Miso Matic (występujący w reprezentacji U-21 swojego kraju) oraz przede wszystkim Paweł Grudziński, 19-letni lewy lub środkowy pomocnik z przeszłością w Jagiellonii i teraźniejszością w kadrze Polski U-19. Czułem, że ten drugi może szybko liznąć gry w Ekstraklasie - już w swoim pierwszym spotkaniu w drużynie młodzieżowej zdobył gola i zaliczył asystę.

Bez wielkich nadziei jechaliśmy do Kielc na mecz z silną Koroną i gospodarze nie pozostawili nam żadnych złudzeń. Już do przerwy prowadzili 3-0, a w drugiej połowie dołożyli jeszcze dwie bramki, na co my byliśmy w stanie odpowiedzieć tylko jednym trafieniem niezawodnego Zapaśnika i po porażce 1-5 opuszczaliśmy świętokrzyskie w nie najlepszych nastrojach. Co gorsza, strzelec bramki doznał kontuzji, która miała go wykluczyć przynajmniej z kolejnego spotkania - u siebie z Lechią Gdańsk. Lechia grała póki co kapitalnie, była liderem Ekstraklasy i jeszcze nie przegrała meczu - niestety, nam również nie udało się jej pokonać. W Wałbrzychu nie został nawet punkt, a ładny gol Banasiaka z wolnego okazał się już tylko bramką na otarcie łez, gdyż przegraliśmy 1-2. Gdy niecały tydzień później polegliśmy także z na wyjeździe Ruchem 0-1, ponosząc czwartą ligową porażkę z rzędu, zaczęło się robić nieciekawie. Zajmowaliśmy co prawda dalej niezłe 9. miejsce w tabeli, ale nad strefą spadkową mieliśmy ledwie 4 oczka przewagi. W tej sytuacji przerwę na mecze reprezentacji przyjęliśmy niczym zbawienie.

A skoro mowa o zbawieniu - dwa dni po meczu w Chorzowie, w niedzielę 7 października 2012 roku, odbyła się w parafii Podwyższenia Krzyża Świętego msza święta w intencji Górnika Wałbrzych, na której stawił się prezes, ja, piłkarze oraz najwierniejsi kibice klubu. Odprawiał ją i zresztą jej pomysłodawcą był proboszcz Andrzej Raszpla, fan sportu i naszego zespołu, którego stuła w barwach klubowych zrobiła prawdziwą furorę. Ksiądz życzył mi natchnienia w prowadzeniu zespołu, ja natomiast wpatrując się w wiszący nad ołtarzem krzyż rzeczywiście czegoś takowego doznałem. Kilka dni później - korzystając z przerwy w lidze - rozgrywaliśmy wewnętrzny sparing z zespołem U-21, na który wyszliśmy w nowej formacji, inspirowanej wizytą w kościele:

4-3-3 Krzyż

4-3-3 Krzyż, bo tak brzmiała jej nazwa, zapewniła nam łatwe zwycięstwo 2-0 nad drużyną młodzieżową po dwóch golach Gregorka. Oczywiście trzeba było brać poprawkę na klasę przeciwnika, niemniej jednak przed spotkaniem byłem pełen obaw, zwłaszcza że środkowi pomocnicy - defensywny, rozgrywający i ofensywny - będą dublować swoje pozycje i wyjdzie z tego wielki chaos, a nie gra w piłkę, ale tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, przy stracie w środku pola była zapewniona błyskawiczna asekuracja, dzięki czemu nie dopuszczaliśmy do groźnych sytuacji pod własną bramką. A dodatkowo ofensywnie grający boczni obrońcy niwelowali większą niż wcześniej dziurę na skrzydłach. Postanowiłem więc zaryzykować i wypróbować nowe ustawienie również w meczu ligowym ze Śląskiem Wrocław.

Jedynym minusem meczu z młodzieżową drużyną Górnika była kolejna kontuzja Fabinho, który wyleciał z gry na 4-5 tygodni. Na lewej stronie zastąpił go więc Morales, którego na pozycji ofensywnego pomocnika zmienił Wieczorek. Ze zgrupowania kadry wrócił Freidgeimas, który zajął miejsce Kokoszki na prawej obronie i to były jedyne dwie zmiany w wyjściowym składzie w porównaniu z meczem wewnętrznym. Nowa taktyka okazała się strzałem w dziesiątkę - goście z Wrocławia byli nią całkowicie zaskoczeni, już w trzeciej minucie stracili bramkę za sprawą Banasiaka. Adam był zresztą jednym z dwóch bohaterów tego spotkania, bo potem asystował przy dwóch kolejnych golach, które zdobył Zapaśnik. A że to właśnie Michał podawał Banasiakowi na samym początku meczu, to gra tej pary rzeczywiście mogła się podobać. Nasz najlepszy strzelec równie dobrze czuł się na szpicy ataku, co na prawym skrzydle, a to dawało nam dużo więcej opcji w ofensywie. Wracając do meczu - Śląsk na nasze trzy bramki odpowiedział tylko jedną, wygraliśmy więc 3-1, co zachwyciło tak kibiców, jak i zarząd.

Kolejnym sprawdzianem nowej taktyki miało być spotkanie pucharowe w Łodzi z Widzewem, do którego podchodziliśmy zupełnie bezstresowo, bo prezes Rafał Romaniuk stwierdził, że w tym sezonie nasze wyniki w Pucharze Polski go w ogóle nie interesuje. Wystawiłem więc rezerwowy skład, który i tak nadspodziewanie dobrze radził sobie z gospodarzami - w 56. minucie wyszliśmy nawet na prowadzenie po bramce Żuławińskiego, jednak już trzy minuty później było 1-1. Potem bramki już nie padały, rozstrzygnięcia nie przyniosła też dogrywka i dopiero rzuty karne zadecydowały o tym, że to my pożegnaliśmy się z rozgrywkami. Łodzianie wykonywali jedenastki bezbłędnie, u nas pomylił się Mettomo.

Niespecjalnie przejęci pucharowym niepowodzeniem pojechaliśmy wprost do Krakowa na ligowy mecz z Wisłą. Mistrz Polski z ubiegłego sezonu w tym spisywał się fatalnie - z bilansem 3-0-6 i dziewięcioma punktami zajmował 14. miejsce w tabeli. To jednak tylko zwiększało ich determinację na kolejne spotkania, więc czekało nas trudne zadanie. Przed tym meczem remis brałbym w ciemno, jednak końcowe rozstrzygnięcie, 1-1, pozostawiło wielki niedosyt. Przede wszystkim dlatego, że prowadziliśmy już od pierwszej minuty, kiedy to gol Gregorka wywołał niemałą konsternację na stadionie przy ul. Reymonta. Prowadziliśmy bardzo długo i wcale nie daliśmy się zepchnąć do defensywy - nasze kontry parokrotnie niemal nie zakończyły się kolejnym golem. Dlatego też kiedy w 81. minucie, po dośrodkowaniu Piotra Brożka piłkę do swojej bramki skierował niezawodny dotąd Zakrzewski, wszyscy złapaliśmy się za głowy. Szkoda.

Chcieliśmy to sobie odbić w spotkaniu u siebie z Polonią Warszawa, ale że odbywało się ono ledwie 3 dni po meczu w Krakowie, musieliśmy wystawić nieco bardziej rezerwowy skład, co czyniło owo zadanie nieco trudniejszym. Tego dnia jednak to Polonia była znacznie gorzej dysponowana - jedynie Anderson Cueto, który w doliczonym czasie gry pierwszej połowy zdobył gola, zasługiwał na słowa uznania. Wtedy była to jednak tylko bramka kontaktowa, wcześniej bowiem dwubramkowe prowadzenie zapewnili nam Wieczorek i Morales. W drugiej połowie gola z karnego po faulu na fenomenalnym tego dnia Mikołajczaku zdobył Wieczorek i w pełni zasłużenie wygraliśmy 3-1. Tego samego dnia porażek pucharowych doznały Legia i Lech, co posadą przypłacili szkoleniowcy obu zespołów, które i w lidze spisywały się słabo - warszawski klub był jedenasty w tabeli, natomiast poznański jeszcze trzy pozycje niżej. Na czele obu drużyn stanęły ciekawe postacie, choć debiutujące na stanowisku menedżera - Jana Urbana zastąpił Jacek Krzynówek (a jego asystentem został Michał Żewłakow), natomiast Zielińskiego Jacek Bąk.

W pierwszym meczu z nowym trenerem Legia zremisowała 3-3 w Zabrzu z Górnikiem, natomiast Bąka sprawdzić w nowej roli mieliśmy właśnie my. Poznaniacy grali u siebie, liczyli więc na łatwe zwycięstwo na rozpoczęcie nowej ery. My oczywiście mieliśmy inne plany, jednak legły one w gruzach już w 6. minucie, kiedy za faul w polu karnym Zakrzewski wyleciał z boiska z czerwoną kartką, a gospodarze pewnie wykorzystali jedenastkę. Po przerwie poznaniacy pokonali Kisiela jeszcze dwukrotnie, a w ostatniej minucie rozmiary porażki do 1-3 zmniejszył Gregorek. W trakcie spotkania posypało się jeszcze kilka żółtych kartek dla naszych zawodników, co z kolejnego spotkania oprócz Zakrzewskiego wykluczyło także Dinisa.

W następnym tygodniu modę na zatrudnianie menedżerów, którzy jeszcze niedawno całkiem nieźle radzili sobie na boisku, podtrzymała Jagiellonia, nad którą władzę objął Marcin Baszczyński. Czekało go trudne zadanie, bo drużyna z Białegostoku zajmowała ostatnie miejsce w tabeli i na domiar złego w kolejnym meczu grała na wyjeździe z Legią. Nowy menedżer nie pomógł - warszawski zespół nie okazał się gościnny i wygrał pewnie 3-0. My w tym samym czasie podejmowaliśmy u siebie Górnik Zabrze, który w tym sezonie spisywał się nadspodziewanie dobrze zajmując 2. miejsce w tabeli. Goście zdominowali nas całkowicie i mogliśmy mówić o szczęściu, że przegraliśmy tylko 0-1. Natomiast przy kontuzji Gregorka w 88. minucie o szczęściu już mówić nie można było - Karol z pękniętymi żebrami wyleciał z gry na 2-3 miesiące. Znaczyło to tyle, że do końca rundy jesiennej musieliśmy sobie radzić bez niego.

Pierwszy sprawdzian Baszczyńskiego w Jadze nie poszedł po jego myśli - drugim był mecz w Białymstoku z nami. Na własnym boisku Marcin liczył na znacznie lepszy rezultat i, co tu dużo mówić, przeliczył się. Co prawda już w trzeciej minucie Grosicki wyprowadził gospodarzy na prowadzenie, ale po pół godziny wyrównał Banasiak pięknym wolejem po dośrodkowaniu Zapaśnika. W drugiej połowie zaś na boisku istniał już tylko Górnik, w którym prym wiódł Wieczorek. On to najpierw wyprowadził nas na prowadzenie, a potem podwyższył na 3-1, co jednak nie zakończyło strzelania - tuż przed końcowym gwizdkiem swojego gola zdobył Michałek ustalając wynik meczu na 4-1. Menedżer gospodarzy nie miał zbyt wesołej miny - Jagiellonia, wicemistrz Polski z poprzedniego sezonu, wciąż była ostatnia w lidze z zaledwie 10 punktami w 14 kolejkach. My z kolei zaraz po tym meczu dokonaliśmy kolejnych wzmocnień sztabu trenerskiego. Wpisując się w aktualnie panujące trendy zatrudniliśmy dwóch byłych reprezentantów kraju - Arka Radomskiego i Bartosza Bosackiego. Swoją drogą, gdyby wszyscy członkowie naszego sztabu nagle wrócili do piłki mogliby stworzyć całkiem niezły zespół - Sarnat na bramce, w obronie obok Bosackiego Przerywacz, w środku pola Radomski i w ataku Frankowski z Włodarczykiem. Trochę mało graczy jak na pełnowymiarowe boisko, ale na halę w sam raz.

Nas natomiast czekała 15. kolejka Ekstraklasy, a więc półmetek. Podejmowaliśmy u siebie Odrę Wodzisław i byliśmy, jak rzadko kiedy, faworytem spotkania - przynajmniej w oczach bukmacherów. Ich przewidywania znalazły potwierdzenie już w 5. minucie, kiedy to dokładne dośrodkowanie z rzutu rożnego w wykonaniu Dinisa wykorzystał Szajna. Potem to goście przejęli inicjatywę, ale w ataku byli bardzo nieporadni, a jeśli już udało im się stworzyć sobie jakąś sytuację, na posterunku był dobrze dysponowany Kisiel. My zaś kontrowaliśmy - dwie dobre okazje na podwyższenie zmarnował Morales, jeszcze jedną Zapaśnik i raczej nudne zawody zakończyły się naszym skromnym zwycięstwem 1-0. Szkoda tylko, że kontuzji doznał Banasiak, którego rozbrat z boiskiem miał potrwać 2-3 tygodnie, a więc w najgorszym wypadku w trzech meczach, jakie zostały nam do rozegrania w rundzie jesiennej, mieliśmy sobie radzić bez niego.

Byliśmy dokładnie w połowie sezonu Ekstraklasy i mogliśmy być zadowoleni z naszej gry. Zajmowaliśmy 8. miejsce z raczej bezpieczną przewagą 10 punktów nad strefą spadkową.

Tak jak wspomniałem, przed przerwą w rozgrywkach czekały nas jednak jeszcze trzy spotkania - u siebie z Widzewem, na wyjeździe z Podbeskidziem i znów w Wałbrzychu z Cracovią. Zwłaszcza w tych dwóch pierwszych meczach liczyłem na walkę o trzy punkty, żeby zima mogła minąć spokojnie i beztrosko. Łodzianie przyjechali do nas pewni swego, jako że to oni wyszli zwycięsko z naszej ostatniej potyczki w Pucharze Polski - choć dopiero po karnych. Pamięć o tym meczu sprawiała jednak, że pałaliśmy żądzą rewanżu i koniecznie chcieliśmy wygrać. Tym bardziej, że tym razem  - w przeciwieństwie do spotkania pucharowego - wyszliśmy w najmocniejszym składzie. Szybko zdobyliśmy przewagę, a już w 20. minucie prowadziliśmy po bramce Żuławińskiego. Goście wyrównali co prawda sześć minut, ale tuż przed przerwą gola zdobył Morales i na przerwę schodziliśmy przy wyniku 2-1. W drugiej połowie to Widzew miał inicjatywę, ale jedna z naszych ostatnich kontr w tym meczu przyniosła trzecią bramkę. Na 3-1 ustalił wynik spotkania rezerwowy Mikołajczak. Pewne zwycięstwo okupiliśmy stratą Kokoszki i Onyschenko, którzy w dwóch ostatnich spotkaniach przed przerwą zagrać już nie mogli.

Zwłaszcza ta druga absencja mogła dać się nam we znaki - Denys może nie błyszczał, ale pełnił w naszej taktyce bardzo ważną rolę, a jego doświadczenie wprowadzało spokój w formacji obronnej. Kandydatów do jego zastąpienia było teoretycznie trzech, ale praktycznie dwóch, bowiem Grohlich, który mógłby grać jako defensywny pomocnik, był bliżej wylotu z klubu niż gry w pierwszym składzie. Wobec tego zostawał jeden nominalny zawodnik na tę pozycję - Wojciech Popiel. Jego konkurentem, na którego w końcu postawiłem ze względu na doświadczenie, był Mettomo, który co prawda lepiej czuł się w obronie, ale i tuż przed linią defensywy powinien sobie poradzić. Zresztą Popiel i tak w tym spotkaniu dostał swoją szansę, bowiem Kameruńczyk po nieco ponad godzinie gry miał już nogi jak z waty. A że byłem już wtedy spokojniejszy o wynik, bo prowadziliśmy 1-0 po golu Moralesa, Wojtek mógł się zaprezentować na murawie. Nic specjalnego nie pokazał, ale też i nic nie zawalił, a spotkanie zakończyło się naszym jednobramkowym zwycięstwem.

Plan na trzy ostatnie mecze został więc w pierwszych dwóch wykonany. Ostatnie spotkanie z Cracovią było dla mnie sporą zagadką, bo choć krakowski zespół nie należał do faworytów rozgrywek, radził sobie w tym sezonie nadspodziewanie dobrze. Po tym meczu można było więc się spodziewać wszystkiego, toteż nie nastawiałem się na łatwe zdobycie trzech punktów, a i porażkę przyjąłbym bez specjalnego marudzenia. I faktycznie, goście mieli w tym spotkaniu przewagę, ale i pecha, bo nie potrafili wykorzystać żadnej ze stworzonych sytuacji. My natomiast jedną z niewielu okazji wykorzystaliśmy - Dinis z rożnego, Szajna główką do bramki - tak samo jak trzy mecze temu z Odrą Wodzisław. Czy była to nowa popisowa akcja Górnika? Nie miałbym nic przeciwko, gdyby w drugiej części sezonu parę podobnych bramek jeszcze padło.

Nasza dobra końcówka zaowocowała tym, że zimę mieliśmy spędzić na 5. miejscu w tabeli. Szczerze mówiąc nawet nieco martwiła mnie tak wysoka pozycja w lidze - i to jeszcze z taką samą liczbą punktów, jak czwarta Wisła, trzeci Ruch i drugi Górnik Zabrze (wyrównana liga, nie ma co - tylko lider miał nad tą grupą pościgową 7 oczek przewagi) - bowiem znów za bardzo mogły wzrosnąć apetyty kibiców czy zarządu. A my w tym sezonie chcieliśmy tylko się utrzymać. Niemniej jednak moje proste rachunki wskazywały, że właściwie już tego dokonaliśmy, więc mogliśmy być naprawdę spokojni o wydarzenia przyszłych miesięcy. Nie oznacza to, że przerwę zamierzaliśmy dosłownie przezimować - nic z tego, szybko rozpocząłem poszukiwania wzmocnień i organizację sparingów, które znów planowaliśmy zacząć wcześnie, bo w styczniu.

Sylwestra spędziliśmy na Słowacji, gdzie już po nowym roku mieliśmy rozegrać trzy mecze - z MFK Bratysława, MFK Koszyce i MFK Rużomberk. Tuż przed pierwszym z nich dołączył do nas nowy nabytek - 20-letni napastnik z Brazylii Edinho, któremu skończyła się umowa z Palmeiras. Potrzebował on ledwie 45 minut, żeby zdobyć swoją pierwszą bramkę w naszych barwach. Dzięki temu trafieniu pokonaliśmy zespół z Bratysławy 2-1 - drugiego gola dla nas zdobył wcześniej Banasiak. W drugim meczu było nieco gorzej, bowiem w identycznym stosunku bramek przegraliśmy, a na listę strzelców wpisał się tym razem tylko Mróz. Na zakończenie słowackiej eskapady po golach Zapaśnika i Wieczorka znów wygraliśmy 2-1. To jednak nie koniec naszych zagranicznych wojaży - z Rużomberka pojechaliśmy wprost do Czech, gdzie czekało nas kolejne zgrupowanie i mecze z bardzo renomowanymi zespołami - Banikiem Ostrawa, Slavią Praga i Spartą Praga. Jako że w każdym z tych spotkań spodziewałem się raczej pogromu, to porażkę 0-1 w Ostrawie przyjąłem całkiem pozytywnie. Niecały tydzień później w Pradze dostaliśmy już jednak lekcję futbolu od Slavii - do przerwy przegrywaliśmy 0-3, a w drugiej połowie honorowego gola dla nas na 1-3 zdobył Banasiak. Na zakończenie tournee polegliśmy jeszcze ze Spartą 0-2, co raczej niespodzianką nie było, i wróciliśmy do Wałbrzycha na resztę okresu przygotowawczego.

Tam też część piłkarzy, którym po sezonie kończyły się kontrakty, parafowała nowe umowy. Negocjacje z niektórymi były długie i trudne, ale ostatecznie najważniejsi zawodnicy postanowili zostać w klubie. Zaliczał się do nich Fabinho, który początkowo żądał 40 tysięcy złotych miesięcznie, a więc 12 tysięcy więcej, niż zarabiał dotychczas. Po jakimś czasie zgodził się jednak na skromną podwyżkę o 2 tysiące. Stało się jednak jasne, że część zawodników będzie musiała pożegnać się z zespołem - postanowiłem nie przedłużać umów z Podolskim, Grohlichem i Cieślakiem, którzy gry w pierwszym składzie nie zaznali już od bardzo dawna, Żuławińskim, który nie sprawdzał się w takim stopniu, na jaki liczyłem (a że do drużyny trafił Edinho mieliśmy też nadmiar napastników), Mettomo, ze względu na wiek, oraz Mrozem, który raz po raz domagał się gry w pierwszym składzie psując atmosferę w drużynie. Na miejsce tych dwóch ostatnich po sezonie przyjść mieli z Piasta Łukasz Winiarczyk (22-letni środkowy obrońca) i Mateusz Machaj (23-letni środkowy pomocnik). Póki co nie było tych zaplanowanych wzmocnień wiele, ale miałem w planach jeszcze przetrzebienie rynku afrykańskiego, jednak tam większości zawodników kontrakty kończyły się pod koniec sierpnia, więc negocjacje można było zacząć prowadzić dopiero w marcu.

Do tego czasu czekały nas jeszcze trzy sparingi w Wałbrzychu - najpierw wewnętrzny z drużyną młodzieżową. Zakończył się on naszym zwycięstwem 3-0, choć po meczu trudniejszym niż na to wskazywał wynik, co swoją drogą też cieszyło - w końcu ze sporą liczbą juniorów wiązałem nadzieje na przyszłość. Grali ambitnie, ale też ostro, co zdrowiem przypłacił Zapaśnik, który skręcił kostkę i nie mógł grać przez kilka tygodni. Szkoda, że właśnie on. W dwóch kolejnych spotkaniach mierzyliśmy się z zespołami, które z dużą dozą prawdopodobieństwa miały zasilić szeregi Ekstraklasy w przyszłym sezonie - GKS Bełchatów przewodził w I Lidze, a Arka Gdynia miała tyle samo punktów co lider i zarazem pięć oczek przewagi nad trzecią Pogonią Szczecin. Mecz z drużyną z Bełchatowa był grany pod nasze dyktando, jednak rozstrzygnięcie przyniósł dopiero doliczony czas gry, kiedy gola ładnym, plasowanym strzałem zdobył Edinho. Mecz z Arką do pewnego czasu wyglądał podobnie - znów mieliśmy wyraźną przewagę, ale nie potrafiliśmy zdobyć bramki. Tym razem jednak nasza nieskuteczność się zemściła - goście trafili trzy razy i polegliśmy w zawstydzający sposób 0-3. Co z tego, że to my przeważaliśmy, liczył się wynik, a ten był druzgocący. Po tym meczu tak naprawdę nikt nie wiedział, na co nas będzie stać w zbliżającej się rundzie wiosennej.

Zaczynaliśmy ją wyjątkowo ciężkim spotkaniem w Warszawie z Legią. Ta pod wodzą Krzynówka spisywała się do tej pory znakomicie - miała w lidze bilans 6-1-1. Gorzej wiodło jej się w Lidze Europejskiej, ale to nas nie interesowało. Chcieliśmy wyjść na boisko i postarać się zagrać jak najlepiej, co nam się udało, jednak to nie wystarczyło na stołeczny zespół i świetnie tego dnia dysponowanego Orlando Sa. Portugalczyk ustrzelił hat-tricka, jedną bramkę dołożył jeszcze Radovic, a my byliśmy w stanie odpowiedzieć jedynie dwoma golami - Banasiaka i Edinho. Porażka 2-4 po niezłej grze z silną, zamierzającą włączyć się do walki o mistrzostwo Legią nastrajała w sumie optymistycznie, choć oczywiście punktów nie dawała. Musieliśmy się o to postarać w kolejnym spotkaniu - niestety znów na wyjeździe.

Tym razem zawitaliśmy do Gliwic, gdzie czekała nas potyczka z miejscowym Piastem. Nie mógł w niej zagrać Dinis, który z Legią starał się tak bardzo, że aż naciągnął ścięgno podkolanowe i na miesiąc wyleciał z gry. Jego miejsce na lewej obronie zajął Fryzowicz. Spisał się średnio, tak jak zresztą cały zespół. Niby stwarzaliśmy okazje, ale żadnych stuprocentowych szans nie było, toteż i gola nie było z czego strzelić. Jeśli nie można meczu wygrać, trzeba go zremisować i wydawało się, że zgodnie z tym powiedzeniem wywieziemy z Gliwic z punkt, jednak w doliczonym czasie gry gospodarze przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Po smutnym 0-1 i utraconym w ostatnich sekundach remisie wracaliśmy do Wałbrzycha w kiepskich humorach.

Na miejscu poprawiły mi go nieco zakończone negocjacje kontraktowe z zawodnikami z Afryki, którzy mieli dołączyć do nas w sierpniu. Jako że nasze zasoby finansowe nie pozwalały na wysłanie scouta w tamte rejony, kilku zawodników przyjechało do nas tygodniowe testy i w ten sposób przekonywaliśmy się o ich umiejętnościach. Po takich krótkich wizytach podpisaliśmy kontrakty z Theo Shongwe, 18-letnim ofensywnym środkowym pomocnikiem, któremu - w przeciwieństwie do pozostałych Afrykanów - umowa wygasała w czerwcu i przechodził do nas już wtedy, oraz Ernestem Danielem, 17-letnim defensywnym pomocnikiem. Natomiast dwóch pozostałych zawodników podpisałem albo w pół ciemno - po zobaczeniu filmiku w Internecie, tak jak w przypadku Ekene Emigo, 28-letniego prawego obrońcy, którego według Wikipedii kiedyś chciało Leicester City - albo bez zupełnie żadnej wiedzy. Takie ryzyko podjąłem z Ibrahimem Thompsonem, 19-letnim bramkarzem, o którym wiedziałem tyle, że był reprezentantem Ghany U-21. Cóż, zawsze miałem w sobie coś z hazardzisty.

Po zaklepaniu kilku nowych zawodników w celu dalszego poprawiania humoru przyszła kolej na zwycięstwo. Rywal był ciężki - kielecka Korona - ale graliśmy u siebie. Mecz zaczął się po naszej myśli - w 21. minucie przed polem karnym podanie od Edinho otrzymał Banasiak i pięknym, podkręconym strzałem skierował piłkę do bramki. Później jednak sytuacja zaczęła przyjmować zły obrót. Z prowadzenia cieszyliśmy się bowiem tylko osiem minut, a jeszcze przed przerwą goście zdobyli drugiego gola z kontrowersyjnego karnego i do szatni schodziliśmy przegrywając. W przerwie jednak moja przemowa natchnęła zespół (a przynajmniej twierdził tak po meczu Zakrzewski) i wzięliśmy się do odrabiania strat - choć też nie tak od razu, dopiero po zmianach z 60. minuty nasza gra zaczęła wyglądać lepiej. Wtedy to Fabinho, Moralesa i Mikołajczaka zmienili Mróz, Wieczorek i Zapaśnik. Ten ostatni, wracający po kontuzji, dziewięć minut później wykorzystał dośrodkowanie Banasiaka i głową dał nam wyrównanie. Na rozstrzygnięcie musieliśmy czekać do 81. minuty, kiedy to Wieczorek podał prostopadle do Edinho, a ten w sytuacji sam na sam z bramkarzem nie spudłował. 3-2 i trzy punkty po meczu walki zostały w Wałbrzychu.

W następnym spotkaniu byliśmy skazani na pożarcie. Liderującej Ekstraklasie Lechii w Gdańsku w tym sezonie nie pokonał jeszcze nikt, a z 11 rozegranych u siebie meczów gospodarze wygrali 9. Co gorsza, z powodu zatrucia pokarmowego nie mógł zagrać Freidgeimas, co przy kontuzji Dinisa znaczyło, że już na obu bokach obrony musieli wystąpić zmiennicy - do Fryzowicza dołączył w ten sposób Kokoszka. Początkowo wydawało się, że będziemy w stanie odczarować Arenę Bałtycką, bo już w 7. minucie po bramce Wieczorka wyszliśmy na prowadzenie i długo nie dawaliśmy gospodarzom się rozkręcić. jak już jednak to zrobili, to na całego - jeszcze przed przerwą najpierw trafił Lukjanovs, a potem Fryzowicz strzelił samobója i przegrywaliśmy 1-2. W zasadzie wszelkie nadzieje na dobry wynik pogrzebaliśmy po czterech minutach drugiej połowy, kiedy Kokoszka złapał drugie żółtko i musieliśmy grać w dziesiątkę. Jednak gospodarze przejmując inicjatywę zapomnieli o naszych groźnych kontrach - ostatnia z nich, w 85. minucie, zakończyła się golem Edinho, dzięki któremu zremisowaliśmy 2-2 i z najtrudniejszego terenu Ekstraklasy wywieźliśmy bezcenny punkt. Swoją drogą młody Brazylijczyk stawał się ekspertem od bramek w końcówkach - w towarzyskim meczu z Bełchatowem zdobył gola w 91. minucie, a w ligowych z Legią trafił w 83., z Koroną w 81. i teraz znów pięć minut przed końcem. Nieźle, chociaż druga strona medalu jest taka, że żaden napastnik wcześniej nie miał u mnie takiego kredytu zaufania - Edinho potrafił zmarnować kilka wspaniałych okazji w trakcie meczu, a mimo to najczęściej dawałem mu grać do końca i, jak widać, często się rehabilitować tuż przed ostatnim gwizdkiem.

Spotkanie w Gdańsku zapoczątkowało krótką serię remisów w naszym wykonaniu - takim wynikiem zakończyły się kolejne dwa spotkania Górnika. Najpierw podejmowaliśmy u siebie chorzowski Ruch i mimo przewagi na kwadrans przed końcem to goście wyszli na prowadzenie. Kiedy w zasadzie pogodziliśmy się z porażką, w 91. minucie wyrównał - oczywiście - Edinho. Cóż, przed meczem liczyliśmy na więcej, ale z perspektywy czasu cieszyliśmy się i z jednego oczka. W trakcie spotkania kontuzji doznał Onyschenko i diagnoza była tragiczna - uraz biodra, konieczna wizyta u specjalisty i oddech od piłki na długie 3 miesiące, a więc do końca sezonu. Dobrze, że praktycznie zapewniliśmy sobie już utrzymanie, bo bez Denysa w defensywie mogło być krucho. We Wrocławiu zastąpił go Popiel i zagrał średnio, więc postanowiłem w następnych spotkaniach wrócić do ustawienia z Mettomo jako defensywnym pomocnikiem. Tak czy siak Śląsk zdołał wbić nam tylko jednego gola, i to w 88. minucie, a jako że będący wyraźnie w formie Edinho też to uczynił - tym razem wcześniej, bo nawet w pierwszym kwadransie meczu - spotkanie zakończyło się podziałem punktów.

Trzy punkty w trzech spotkaniach to było dla mnie za mało, dlatego chciałem koniecznie wygrać kolejny mecz - u siebie z Lechem. Poznaniacy mieli silny zespół, który jednak w tym sezonie spisywał się znacznie poniżej oczekiwań zajmując 12. miejsce w tabeli. Mimo to zaczęli z impetem, ale nadziali się na jedną z naszych kontr, którą wykończył Wieczorek. Jak się okazało, była to jedyna bramka tego spotkania, co znaczyło, że przerwaliśmy passę remisów, ale i skończyła się seria czterech meczów z rzędu, w których Edinho zdobywał bramki. Przy okazji pobity został rekord frekwencji na naszym stadionie, który od teraz wynosił 3943 widzów. Szkoda, że nie udało się dociągnąć do czterech tysięcy.

Liczyłem na to w kolejnym spotkaniu w Wałbrzychu z mogącą już poważnie myśleć o mistrzostwie Wisłą. Krakowski zespół spisywał się na wiosnę rewelacyjnie i miał już tylko punkt straty do prowadzącej w tabeli Lechii. Ku mojemu zdziwieniu i zmartwieniu, kibiców na trybunach pojawiło się mniej, niż tydzień wcześniej na meczu z Lechem. A sama gra wyglądała podobnie, choć teraz goście przeważali znacznie bardziej i końcowy wynik zawdzięczaliśmy tylko i wyłącznie ich nieporadności w wykańczaniu akcji. Oddali na naszą bramkę 19 strzałów, z których tylko 2 były celne, a z tego zaś 1 zakończył się golem. Zdobył go Łukasz Garguła w 70. minucie, jednak wtedy była to tylko bramka kontaktowa, bowiem nam - choć graliśmy słabo - skuteczności akurat nie brakowało. 5 uderzeń na bramkę, 3 celne, 2 gole - tak wyglądała nasza statystyka. Oba trafienia były dziełem niezawodnego Edinho. Ku uciesze kibiców Górnika, i Lechii Gdańsk, trzy punkty zostały w Wałbrzychu.

Tydzień później graliśmy w Warszawie z Polonią i choć strzeliliśmy w tym meczu dwie bramki, a gospodarze jedną, przegraliśmy 1-2. Już w 10. minucie bowiem Jarek Wieczorek w zamieszaniu po rzucie rożnym wpakował piłkę do własnej bramki. Tę stratę udało nam się odrobić dziesięć minut po przerwie, kiedy plasowanym strzałem sprzed pola karnego wyrównał Edinho, ale gospodarze w końcówce zdołali zdobyć decydującego gola, tym razem bez pomocy żadnego z naszych zawodników. Mnie bardziej od wyniku martwiły żółte kartki dla Fryzowicza i Banasiaka, którzy w związku z tym nie mogli zagrać w kolejnym spotkaniu. Wobec kontuzji Dinisa i Kokoszki, który na treningu zerwał mięsień łydki i wyleciał z gry na 5 miesięcy, na lewej obronie szansę miał dostać Szkatuła.

Do Zabrza pojechaliśmy bez większych nadziei. Miejscowy Górnik zajmował trzecie miejsce w tabeli, a trener Nawałka właśnie dostał nagrodę menedżera miesiąca, więc niewiele wskazywało na to, żebyśmy mogli gospodarzy pokonać. Był to też moment szczególnego zainteresowania mediów klubem z Zabrza, coraz więcej mówiło się bowiem o zmianie właściciela - znalazł się ponoć jakiś inwestor z Meksyku, pragnący zrobić w Polsce europejskiej klasy klub. Póki co jednak graliśmy z klubem klasy polskiej, co było znów widać zwłaszcza w wykańczaniu akcji, bowiem gospodarze zmarnowali mnóstwo okazji na zdobycie bramki. Kisiela udało im się pokonać tylko raz, na samym początku meczu, my natomiast po jednej z niewielu kontr wyrównaliśmy - tym razem strzelcem bramki był Wieczorek, któremu piłkę wyłożył - choć mógł strzelać - Edinho. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1-1, znów mieliśmy sporo szczęścia. Cztery dni później zabrzanie pokonali na Stadionie Śląskim w Chorzowie Wisłę 3-2 zdobywając Puchar Polski.

Po porażce i remisie liczyliśmy na zwycięstwo. Po pierwsze dlatego, że graliśmy u siebie. Po drugie zaś z tego powodu, iż naszym przeciwnikiem była słaba Jagiellonia, która na dwie kolejki przed końcem była już pewna degradacji do I Ligi - drugim spadkowiczem był Śląsk Wrocław. Spotkanie zaczęło się po naszej myśli - już w 7. minucie na prowadzenie wyprowadził nas po indywidualnej akcji Edinho. Jeszcze przed przerwą podwyższył Zakrzewski, któremu z wolnego - gdy wszyscy spodziewali się dośrodkowania - po ziemi podał Banasiak. Nie chcieliśmy dobijać i tak już przybitych gości, więc w drugiej połowie odpuściliśmy, jednak przyjezdni nie docenili naszego gestu i wykorzystali to wbijając w ostatnich minutach honorowego gola.

Przed ostatnią kolejką wszyscy emocjonowali się walką o mistrzostwo, która była jeszcze nierozstrzygnięta. Lechia miała co prawda trzy punkty przewagi nad Wisłą, ale w bezpośrednich meczach była słabsza, co znaczyło, że jeśli krakowianie pokonają u siebie trzeciego w tabeli Piasta, a gdańszczanie polegną z czwartym Górnikiem Zabrze, mistrzem zostanie zespół Białej Gwiazdy. My na zakończenie sezonu jechaliśmy do Wodzisławia bez specjalnego celu - chcieliśmy jedynie dobrze się zaprezentować na koniec rozgrywek, tak jak dobrze prezentowaliśmy się w nich przez cały rok. I w pierwszej połowie tak było - przeważaliśmy, ale nic z tego nie wynikało. Po przerwie zaś to gospodarze przejęli inicjatywę, zdobyli dwie bramki i przegraliśmy 0-2. Niespecjalnie nas to jednak zmartwiło - w ostatecznym rozrachunku zajęliśmy i tak nadspodziewanie dobre 7. miejsce w lidze, bliżej europejskich pucharów niż strefy spadkowej. Wisła natomiast zaprzepaściła szansę, jaką dała jej porażka Lechii w Zabrzu i zremisowała z Piastem 3-3. Puchar za mistrzostwo pojechał więc do Gdańska.

Końcowa tabela sezonu 2012/2013

Klubowe finanse zasiliła solidna kwota 1.9 miliona złotych za zajętą w Ekstraklasie pozycję, co sprawiło, że - po raz pierwszy za mojej kadencji - nasz stan konta był na plusie. Eksperci nie docenili naszej dobrej gry - w Jedenastce Sezonu nie znalazło się miejsce dla żadnego z moich piłkarzy, Piłkarzem Sezonu wybrano Orlando Sa z Legii, przed Kamilem Wilczkiem z Piasta i klubowym kolegą Portugalczyka Maćkiem Iwańskim, Młodym Piłkarzem Roku został Youssouf Cisse (obywatel Wybrzeża Kości Słoniowej) z Górnika Zabrze, który wyprzedził w tej klasyfikacji kolejnego legionistę Ariela Borysiuka i Nigeryjczyka Chimaobi Eboha z Lecha. Menedżerem Sezonu został natomiast szkoleniowiec mistrza Polski Tomasz Kafarski, przed Adamem Nawałką z Górnika, a więc zwycięzcy Pucharu Polski, i Henrykiem Kasperczakiem, największym przegranym sezonu, jako że jego Wisła zajęła drugie miejsce w tabeli i przegrała w finale krajowego pucharu. Zostaliśmy natomiast uznani za największą niespodziankę tego roku w niezależnym podsumowaniu stworzonym przez Piłkę Nożną Plus. Piłkarzem roku Górnika wybranym przez kibiców został Zapaśnik, ja jednak za najlepszego uważałem Edinho, choć był z nami tylko w trakcie rundy wiosennej.

I tak zakończył się nasz pierwszy sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. To, że po nim nadchodził sezon drugi można było uznać za nasz ogromny sukces. Klub niewątpliwie się rozwijał i widoki na przyszłość były całkiem niezłe - w połowie czerwca podpisaliśmy umowę z nowym głównym sponsorem. Cena centralnego miejsca na koszulkach Górnika niewątpliwie bardzo wzrosła - czteroletni kontrakt opiewał na sumę 800 tysięcy złotych rocznie, co w porównaniu z poprzednią umową na 72 tysiące było wręcz górą pieniędzy. Prezes zgodnie z obietnicą dał mi do dyspozycji budżet transferowy - co prawda niewielki, bo 120 tysięcy złotych, ale nie planowałem jakichś szalonych wzmocnień, w końcu zakontraktowałem już wcześniej paru piłkarzy - i to za darmo. Niemniej jednak liczyłem na to, że w końcu uda mi się wykupić z Zagłębia zadomowionego już w Wałbrzychu Fryzowicza. Cel na przyszły sezon był prosty - miejsce w środku tabeli. Choć oczywiście gdy zajmuje się 7. miejsce planując ratowanie się przed spadkiem nie trzeba mówić, na co są apetyty, gdy celujemy w środek tabeli. Niemniej jednak bukmacherzy umiejscowiali nas podobnie - kurs na zdobycie przez nas mistrzostwa był wysoki - za jedną postawioną złotówkę można było zgarnąć 151 złotych. Ja sam, po tym co przeżyłem w minionym sezonie, byłem ciekaw, czy aby nie zaniżają naszych szans...

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ

Reklama

Reklama

Szukaj nas w sieci

Zobacz także

FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.