Informacje o blogu

Frankly, I don't give a damn

Ten manifest użytkownika Bolson przeczytało już 3230 czytelników!
Łącznie swój komentarz zostawiło 0 z nich.

Pokaż notki z kategorii:

MÓJ BLOG

Flashback: 2010-2012 [1/4]25.09.2011 16:53, @Bolson

2

Po kilku latach medialnej ciszy lub też, jak często mówi, odpoczynku od „tych irytujących debili”, postanowił ze mną porozmawiać. Dostąpiłem wielkiego zaszczytu i niewątpliwego wyróżnienia, będąc pierwszym dziennikarzem, który po tym okresie milczenia wypyta Michała Rygla o wszystko, czego chcielibyście wiedzieć. Nie ma co przedłużać wstępu, wszystko i tak wyjdzie na jaw po tej publikacji. Zapraszam do lektury.

- Czemu w ogóle zdecydował się pan na ten wywiad? Wszyscy myśleli, że poza konferencjami prasowymi nie da się niczego od pana wyciągnąć.

- Uznałem, że nie można dłużej milczeć, zwłaszcza, że wiele się zmieniło od ostatniego spotkania. Poza tym na konferencjach nie zawsze jestem osobiście, a gdy już zdarza mi się wpaść, nie zawsze pytania są na tyle inteligentne, żeby kibice mogli wszystkiego się dowiedzieć. Więc raz na jakiś czas można, potem znowu zamilknę.

- Czyli ten wywiad będzie pierwszym i jedynym?

- Możliwe, przecież każdy zainteresowany będzie mógł nabyć to wydanie, które, jak mniemam, sprzeda się jak niewiele innych.

- Nie ma co ukrywać, taka spowiedź z pewnością przyciągnie wielu czytelników. Nie robimy tego jednak dla wyników sprzedaży, lecz z ciekawości, chęci poznania pana na nowo po tych sześciu latach. Zacznijmy jednak od początku, od pierwszych dni. Pokazał się pan z dobrej strony jako trener juniorów Evertonu, później był pan bliskim współpracownikiem Davida Moyesa, a gdy ten zwinął manatki licząc na objęcie posady selekcjonera Szkotów, pan wskoczył na jego miejsce. Jak pan się czuł na samym początku pracy?

- Bardzo pomogło mi to, że wcześniej pracowałem z piłkarzami EFC trochę bliżej, niż ma to miejsce w przypadku wielu menedżerów. Byłem z nimi na treningach, więc miałem znakomity wręcz przegląd tego, jak się zachowują na boisku, co robią poza nim, jakie umiejętności prezentują i jak rokują na przyszłość. Naprawdę uważam, że przejęcie drużyny przez asystenta, gdy pierwszy trener odchodzi jest świetnym rozwiązaniem. Gdy przychodzi inny, nawet najlepszy coach z zewnątrz, nie wie o zawodnikach chociażby jednej dziesiątej procenta tego, co już przyswoił sobie asystent. Kwestia rozwoju umiejętności stricte taktycznych. To przychodzi z czasem. A nawiązując do pytania – czułem się znakomicie, byłem bardzo pewny siebie.

- I to ze względu na ten właśnie przegląd postanowił pan podjąć takie a nie inne kroki kadrowe? Czy gdyby Everton był dla pana zupełnie nowym miejscem, gracze, którzy odeszli jako pierwsi, mieliby szansę na pozostanie dłużej w składzie The Toffees?

- Ależ oczywiście, głupim jest ten, kto robi remanent nie patrząc na towary na półce. Trzymając się tej metafory, zawsze warto najpierw posegregować płyty, żeby zobaczyć, których się pozbyć. Dzięki wcześniejszej współpracy z graczami, z łatwością przyszło mi wytypowanie zawodników, którzy niestety nie spełniali moich warunków. Na szczęście… nie było żadnych kandydatów, przynajmniej przez pierwsze pół sezonu.

- Zgadza się – nie było kandydatów do odejścia, ale znaleźli się gracze, którzy okazali się po roku świetnymi wzmocnieniami Evertonu. Pamięta pan jeszcze swoje pierwsze negocjacje transferowe?

- Tak, a przynajmniej tak mi się wydaje. Dobrze wiedziałem, że David [Moyes, przyp. red] popełnił jeden, jedyny błąd przed odejściem. Odesłał Josepha Yobo do Fenerbahce na wypożyczenie. W związku z tym potrzebowałem na gwałt środkowego obrońcy dla duetu Jagielka – Distin. Heitinga nigdy nie był znakomitym stoperem, więc udałem się do Sheffield Wednesday, gdzie wręcz wydarłem Marka Beeversa z rąk włodarzy Sów. Dobrze pamiętam?

- Po ośmiu latach wręcz znakomicie. Pytanie z gatunku trudniejszych, kolejny test na pamięć – jaka była kwota tego transferu?

- O jeju… pamiętam, że nie mieliśmy wtedy fortuny. Ba, nie mogłem wydać ani pensa. Dopiero po interwencji u pana Kenwrighta dostaliśmy chyba z siedem milionów funtów, z zaznaczeniem, że mogę sobie ten budżet powiększyć, jeżeli zetnę sobie pieniądze przeznaczone na pensje. Beevers przyszedł chyba za… trzy miliony… a może trzy i pół?

- Ani to ani to. Kwota podana do mediów wynosiła pięć milionów funtów.

- Aż pięć? Musiałem upaść na głowę! <śmiech>

- Podobnie myśleli fani Evertonu, którzy tuż po tym transferze obwołali Beeversa największą pomyłką w historii klubu, a pana wyzywano od idiotów.

- Szkoda, że nie pamiętam min tych pajaców, jak zobaczyli Marka wznoszącego puchar za mistrzostwo Anglii. I to cztery razy. Choć z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że rzeczywiście pięć milionów to lekka przesada, naprawdę byłem wtedy zdesperowany. Pamiętam, że potrzebowałem jeszcze napastnika i lewego obrońcy. Zwłaszcza ten pierwszy transfer był priorytetem i myślę, że kibice wybaczyli mi tę pomyłkę z Beeversem po sprowadzeniu Vaclava Kadleca.

- No proszę, jak pan wszystko znakomicie sobie przypomina. Rzeczywiście, jak po kupnie Anglika chcieli pana zanieść na stos, tak po przyjściu Czecha powoli zaczęli budować ołtarzyki z pańskim wizerunkiem. A czy wie pan, kto był tym trzecim?

- Szczerze? Nie mam bladego pojęcia.

- Zaczynają się pewne luki w pamięci?

- Pamięta się tylko to, co ważne. Albo to, co się robiło na kacu. Różnie bywa. No to kto był tym szczęśliwcem?

- Joe Mattock, wypożyczony na sezon z West Bromwich.

- No tak, reklamowany jako super następca Ashley’a Cole’a czy Leightona Bainesa. Niestety, fajerwerków nie było. To pierwszy i niestety nie ostatni niewypał transferowy z mojej strony. Ale to wszystko, jak mniemam, wyjdzie później.

- Miejmy nadzieję. Zacznijmy może omawianie poszczególnych lat. Pierwszy sezon – w sparingach gracie jak z nut, dobrze spisują się wszyscy napastnicy, straciliście tylko jedną bramkę i to w ostatnim meczu. Jednak na inaugurację wielka wpadka – jeden do jednego z Blackburn, w dodatku dla was bramkę zdobył… Samba, samobójczym strzałem pod koniec meczu. Zaczęły się wątpliwości…

- Graliśmy na wyjeździe i od razu przed kamerami. Poza tym gra w sparingach a rywalizacja o stawkę to jak nasza rodzima piłka w porównaniu do wyspiarskiej. Zresztą, po tym spotkaniu nadeszła chlubna passa.

- Nie da się zaprzeczyć. Natychmiast po remisie z Blackburn dwa razy rozgromiliście swoich rywali – z czterema bramkami wracał West Ham i Burton Albion. Dołożyliście jeszcze trzynaście kolejnych zwycięstw, a na tarczy odprawiliście chociażby Arsenal czy Manchester United.

- Ale to tylko jeden do zera, wymęczyliśmy te zwycięstwa. 

- Jednak od sierpnia do listopada włącznie strzeliliście aż czterdzieści trzy bramki, tracąc zaledwie… dziesięć! Przecież nikt się tego nie spodziewał, nagle Everton znalazł się na czele, a pan ze średniaka na miarę Premier League zrobił potentata do tytułu. Czy przewidział pan taki obrót sprawy? A może wydarzenia w Liverpoolu zaskoczyły również menedżera tego klubu?

- Proszę pana, gdybym był zaskoczony tym, co sam stworzyłem, to powinienem odejść z Evertonu od razu, gdy zdałbym sobie sprawę z tych niespodziewanych postępów. Wszystko szło po mojej myśli, zgodnie z planem, jaki został przedstawiony na pierwszym posiedzeniu zarządu.

- Chce mi pan powiedzieć, że tak po prostu wszedł pan do siedziby zarządu i powiedział „Nazywam się Michał Rygiel i w przyszłym sezonie zrobię z Evertonu mistrza Anglii.”? Przecież to po prostu nieprawdopodobne.

- Nie tyle nieprawdopodobne, co dla wielu po prostu głupie i zbyt ambitne. Lepiej wejść na szczyt od razu, niż robić to krok po kroczku. W ten sposób działa efekt zaskoczenia. Nikt poza klubem nie spodziewał się, że zrobimy taką furorę już w pierwszym sezonie. Gdy już najwięksi się zorientowali, że to jest jednak możliwe, my z fotela lidera śmialiśmy się im w twarz.

- A kiedy się zorientowali?

- Myślę, że wraz z nadejściem nowego roku. Od jedenastego do dwudziestego drugiego grudnia musieliśmy zagrać z Chelsea, Liverpoolem i Manchesterem City. Pesymiści przewidywali okrągłe zero punktów. Optymiści pięć, bo derby Merseyside dla nich zawsze muszą być wygrane. Tymczasem po prostu ośmieszyliśmy bukmacherów i wszystkich, którzy skazywali nas na pożarcie! Remis z Chelsea, zwycięstwo na Anfield i pogonienie Szejków na Goodison do dzisiaj jest uważane za początek wielkiego Evertonu.

- Mimo to, wciąż nic nie było przesądzone – równie dobrze mogliście zlecieć z tego szczytu i znaleźć się w samym środku, jedynie z widokami na górne strefy.

- Niestety tak, w związku z tym wykorzystaliśmy do naszego maksimum zimowe okienko transferowe.

- I znowu pojawiły się protesty, znów zaiskrzyło między panem a kibicami.

- Po kolei. Najpierw oddaliśmy kilku młodych graczy do innych klubów, żeby tam się ogrywali. Pozbyliśmy się także Tony’ego Hibberta i Iaina Turnera, gdyż nie byli oni graczami przyszłościowymi, a doświadczenie czerpaliśmy od innych zawodników.  W sferze wydatków sprowadziliśmy za rozsądną cenę Alexa Chamberlaina i Charliego Adama. Nikt nie miał problemów aż do ostatniego dnia stycznia. Wszystko wskazywało na to, że to koniec transferów w tym sezonie. Ale ni z tego ni z owego rzuciła się Chelsea, dwanaście milionów za Pienaara! No to sprzedaliśmy, w końcu niedługo kończył mu się kontrakt. I to było powodem niepokojów.

- Powstał wtedy jakiś sztab kryzysowego reagowania? Przecież takiej dziury w pomocy nie można załatać ot tak.

- I tu się pan myli. Otóż można – za sześć baniek wyciągnęliśmy z WBA Grahama Dorransa. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ta kwota to przysłowiowa czapka gruszek i nie sądzę, żeby znalazł się ktoś, kto by się ze mną nie zgodził. Takich geniuszy nie spotyka się codziennie, stojąc w warzywniaku po szynkę i wódkę.

- No i zaczęły się… problemy. Mimo całej tej otoczki, nie może pan uznać lutego 2011 za dobry okres. Miał być wielki Everton, a były tylko wielkie rozczarowania.

- Zgranie, zgranie i jeszcze raz zgranie. Na szczęście były to tylko trzy remisy, a nie trzy porażki. Potem już wszyscy załapali co i jak i efektownie odprawiliśmy Fulham i Wigan.

- Tylko co z tego, jak wszystkie wasze marzenia legły w gruzach, gdyż zostaliście rozjechani, zdemolowani, rozorani i zmiażdżeni przez Chelsea w finale Carling Cup? Jeden strzał, w dodatku niecelny, na osiemnaście graczy ze Stamford, porażka w posiadaniu piłki i ogólne wrażenie wielkiej klęski.

- Poczułem się jak pod Grunwaldem, ale to my byliśmy krzyżakami. Wolałbym do tego meczu zbytnio nie nawiązywać, zwłaszcza że tuż po tym odprawiliśmy dwukrotnie Manchester United! I to jest powód do dumy, pamiętam jak Sir Alex Ferguson powiedział, że po tych meczach uznał, że to nie Chelsea, ale właśnie my jesteśmy kandydatem do mistrzostwa. Prorocze słowa…

- Najwyraźniej woli pan pamiętać o przyjemniejszych rzeczach, ale wciąż nie było tak dobrze, jak pan zakładał. Kolejne remisy musiały być porządnym utrapieniem, prawda?

- Wciąż powtarzam sobie, że lepiej zremisować niż przegrać – w końcu rywale też tracą punkty. Ale rzeczywiście, był to problem, zwłaszcza że nie remisowaliśmy z potentatami, tylko z takim Stoke czy Wolverhampton.

- O nie nie, to też źle pan pamięta. Po podziałach punktów z wymienionymi klubami, przyszły także wyniki nierozstrzygnięte w spotkaniu z Chelsea i Tottenhamem. Klub Ancelottiego był jedynym w tym sezonie, który nie dał się panu pokonać w lidze. Za to…

- …dał się pokonać w tabeli końcowej, a to niewątpliwie ważniejsze.

- Triumf w lidze został przypieczętowany siódmego maja. Wtedy to w wielkim stylu rozniósł pan Newcastle.

- Nie ja, nie ja. <śmiech> Zrobił to wielki, fenomenalny, genialny tego dnia Marouane Fellaini. Rzadko zdarza się, żeby środkowy pomocnik z zadaniami defensywnymi ustrzelił hattricka. W dwóch pierwszych sytuacjach zachował się jak rasowy napastnik. Strzał z karnego na pięć do jednego to już tylko formalność. Potwierdziliśmy, że nie ma na nas mocnych.

- Potem jeszcze trzy razy wam się to udało i to w bardzo prestiżowych meczach. Demolka na Goodison w derby Merseyside i raczej szczęśliwa wygrana na City of Manchester Stadium, gdzie odprawiliście City po raz drugi. Do tego wreszcie…

- … pokazaliśmy Chelsea jej miejsce w szeregu, wygrywając FA Cup. Znowu odnosząc się do historii, to taki trochę Cud nad Wisłą. Londyńczycy robili z nami co chcieli, a my w najważniejszym momencie wygraliśmy i znowu Ruskie, tu mam na myśli Abramowicza oczywiście, miały się z pyszna.

***

- Nowy sezon, nowe oczekiwania, nowe twarze. Zaczniemy właśnie od transferów. Czy Leon Osman był wart dwudziestu trzech milionów, które wydało na niego City?

- Nie był, ale przecież wszyscy wiemy, ile Szejkowie są w stanie zapłacić za gracza, którego sobie upatrzą. Anglik był jedną z lepszych postaci w moim pierwszym sezonie, choć gdybym to ja miał go kupić, to wyłożyłbym może z piętnaście milionów… Ale to nie moje zmartwienie, City zapłaciło, a my tylko zacieraliśmy ręce. Zdecydowanie mniejszą kwotę otrzymaliśmy za Louisa Sahę, ale akurat niezbyt mi to przeszkadzało, gdyż po prostu Francuz nie pasował do mojej strategii budowania zespołu i chciałem się go pozbyć.

- I natychmiast spożytkowaliście te pieniądze.

- Natychmiast. Romelu Lukaku i Cesar Azpilicueta wraz z pierwszym dniem okienka transferowego przeprowadzili się do Liverpoolu. Tuż potem, co uważam za moją transferową porażkę, ściągnąłem Joe Mattocka, który w ogóle się nie sprawdził. Ale tylko ten, kto nic nie robi, nie popełnia błędów. Wyszliśmy praktycznie na zero.

- Mattock to według wielu obserwatorów nie jedyna wpadka podczas letniego mercato. Równie wielkim nieporozumieniem była sprzedaż Sylvaina Distina do Fulham.

- Nieprawda. Będę bronił tego transferu, gdyż Distin, podobnie jak Saha, nie dawali nadziei na przyszłość i niepotrzebnie zajmowali miejsce w składzie młodszym, bardziej utalentowanym i perspektywicznym zawodnikom.

- To po co w takim bądź razie pozbywał się pan Shane’a Duffy’ego? Idąc pana logiką on właśnie był tym młodszym i bardziej perspektywicznym.

- Irlandczyk nie był jeszcze gotowy na grę na takim poziomie, na jakim chciałem go widzieć. Wszyscy już znakomicie wiedzieli, na co nas stać, więc przeciwnicy stali się automatycznie jeszcze bardziej niebezpieczni.

- No dobrze. Zostawmy kwestię obrony i skupmy się na wzmocnieniu pomocy. Jakim cudem wytrzasnął pan jeszcze aż trzydzieści siedem milionów funtów na transfery?!

- Już tłumaczę. Głównym źródłem finansów były niewątpliwie media. Z samego pozwolenia na transmitowanie naszych spotkań otrzymaliśmy kwotę pozwalającą nam wyjść na zero – około czterdziestu milionów. Doszły do tego jeszcze środki przekazane za wygranie Premier League – szesnaście baniek. Udało się również podpisać bardzo korzystne umowy sponsorskie, co dawało kolejne miliony na koncie. Wsparli nas też kibice, którzy na fali naszego sukcesu chętnie nabywali karnety na mecze na Goodison, dzięki czemu liczba fanów z sezonowymi biletami wzrosła o ponad trzy tysiące! Więc proszę się nie martwić, nikt w Liverpoolu pieniędzy nie prał.

- Trzecim obok Lukaku i Azpilicuety wielkim wzmocnieniem był Alexis Sanchez z Udinese. Czy nie bał się pan o to, że zostanie uprzedzony przez Barcelonę, City lub Chelsea?

- Bałem się, zwłaszcza Barcelony. Wszyscy wiemy, jaka to była magia, jaki czar. Każdy chciał znaleźć się w tej wielkiej drużynie. Pamiętam, że przekonywałem Alexisa tym, że jak dołączy do nas, to dokopiemy Blaugranie, a on w Evertonie nie będzie jednym z wielu, tylko prawdziwą gwiazdą. No i udało się. Sprzedaż koszulek poszła w górę, nasze finanse w dół. W końcu to dwadzieścia milionów funtów. A wydawaniu nie było końca…

- Czy uważa pan, że można było lepiej wykorzystać resztę funduszy? Czy ma pan wrażenie, że Cleverley, Henderson i Butland to jednak nie było to?

- Z całym szacunkiem, ale pan chyba upadł na głowę. Wszyscy trzej zawodnicy to mocne punkty reprezentacji Anglii, przez sześć lat żaden z nich mnie nie zawiódł. Zawsze dyspozycyjni, zawsze uśmiechnięci, w dobrej formie… przeważnie. <śmiech> Clevo to już zwłaszcza, taki gracz za pięć milionów funtów, to jak kupno nowego Mercedesa za sto złotych. Henderson może na początku nie imponował, ale jak już się odnalazł, to każdy widział, co się działo. Jack cały czas był w cieniu, najpierw Howarda, potem Smithiesa, ale gdy dostawał szansę, nie można było się do niego przyczepić. Złoty chłopak.

- Znalazł pan jeszcze trochę pieniędzy na dwa… niewypały, bo tak trzeba określić zakupy Seana Morrisona i Magnara Odegaarda.

- Obaj przychodzili jako gracze ze świetlaną przyszłością. Niestety, Everton ich przerósł, a kariery uległy zahamowaniu. Zdarza się, przynajmniej nieźle zarobili. A ja poniosłem porażkę.

- Na szczęście okno transferowe zostało zakończone i można było rozpoczynać nowy sezon. A jak zaczynać, to z impetem! Już w sparingach pokazaliście, że nie zamierzacie spocząć na laurach.

- Zgadza się. W pierwszej edycji Everton Cup zagraliśmy my, MU, Real i Inter. Los skrzyżował nas z Hiszpanami, którzy zostali przez nas odprawieni w wielkim stylu. W finale zdemolowaliśmy United i znowu trzeba było uważać na The Toffees. Następnie przyszedł czas na Community Shield…

- Gdzie znowu mieliście pokazać miejsce w szeregu Chelsea. I znowu było mało sympatycznie.

- Kolejny cud. Londyńczycy znowu byli lepsi, a my wygraliśmy, w dodatku przez godzinę w dziesięciu, bo Fellaini poszedł wziąć wcześniejszy prysznic. W swoim debiucie nie zawiódł Sanchez i można było świętować.

- Początek ligi dość łatwy, gładkie zwycięstwa nad West Hamem i Hull, ale już mecz z City pokazał, że nie wszystko będzie w tym sezonie takie różowe.

- Spotkanie na City of Manchester Stadium przegraliśmy z własnej głupoty. Gdyby Tim Cahill, do tego spotkania etatowy i niezawodny wykonawca rzutów karnych, wtedy trafił do siatki, byłoby trzy do dwóch dla nas. Ale się pomylił, a w ostatniej minucie meczu dzięki niefrasobliwości obrońców piłkę do siatki wpakował Ruiz i wracaliśmy do Liverpoolu w ciszy.

- Niedługo po tym meczu zaczęła się także wasza przygoda z Ligą Mistrzów. Trzydzieści pięć tysięcy ubranych na niebiesko kibiców, z których pewnie większość po raz pierwszy widzi Everton w tych rozgrywkach. Inauguracja się udała?

- Oczywiście! Punkt z Bayernem Monachium przed meczem wziąłbym w ciemno.

- Naprawdę? Znając pana ambicję, nie powiedziałbym tak.

- No dobrze, żartowałem. Chcieliśmy wygrać, ale Niemcy byli lepsi, na szczęście Lukaku swoim dubletem wyciągnął nas z przepaści i udało się nie rozpocząć od porażki. Z czasem miało być lepiej. I było.

- W lidze łatwy terminarz, gładko przeszliście kolejnych przeciwników. Równie łatwo poszło we Włoszech, gdzie Genoa nie postawiła twardych warunków i wygrana dwa do jednego stała się faktem. Jednak po dwumeczu z Valencią miał pan stracha, prawda? Zaledwie punkt i trzecie miejsce w grupie na dwa spotkania przed końcem fazy grupowej. Obawiał się pan odpadnięcia z rozgrywek?

- W takiej sytuacji nie można być pewnym siebie. Nigdy przenigdy. Zwłaszcza, że z Valencią zaprezentowaliśmy się tragicznie i ciężko mi powiedzieć, w którym spotkaniu gorzej. Jednak przed spotkaniem z Bayernem pojawiło się światełko w tunelu, gdyż z wycieczki na Old Trafford wróciliśmy zwycięsko. Fellaini odkupił swoje winy za mecz z Chelsea i zdobył jedynego gola.

- W Monachium jednak miał miejsce pierwszy z dwóch cudów, jaki mieli zobaczyć tam kibice Evertonu.

- A tam od razu cudów. Wielki mecz, wielki! Pokaz siły i powrót do znakomitego okresu sparingowego. Jestem zdania, że gdyby mecz trwał sto dwadzieścia minut, a nie dziewięćdziesiąt, to i Tim Howard wpisałby się na listę strzelców. Bayern nie istniał, my mogliśmy otworzyć szampany w drodze powrotnej.

- Szczęściu nie było końca również trzy dni później, gdy na Anfield przejechaliście się po Liverpoolu.

- The Reds byli wtedy po prostu żenująco słabi. Zresztą dalej są. Z tego meczu bardziej niż wynik pamiętam straszną kontuzję Marka Beeversa, któremu nogę złamał Dirk Kuyt i nawet nie dostał za to żółtej kartki. Po meczu, mimo moich apeli i próśb, nawet go nie zawieszono. A kariera Marka została brutalnie zahamowana. To była chyba najgorsza scena, jaką widziałem na boisku w mojej karierze. No ale cztery do jednego piechotą nie chodzi.

- W grudniu w jedenaście dni szybki trójmecz i trzy znakomite zwycięstwa. Najpierw spacerek przeciwko Genoi, potem wiktoria na Goodison z Arsenalem i wreszcie odprawa posłów Chelsea. Zakładam, że Włochami pan się w ogóle nie przejął, mimo że było to zapewnienie awansu do kolejnej fazy Ligi Mistrzów. W związku z tym – lepiej smakowało zwycięstwo nad Kanonierami czy nad The Blues?

- Oczywiście, że nad Chelsea. Arsenal, choć wielkim klubem jest, nie ma takiej kadry jak Chelsea i trzy punkty przychodziły nam łatwiej. Zaś z Chelsea zawsze się męczyliśmy i cóż… nie inaczej było wtedy. Przecież pomogły nam dwa samobóje, w tym jeden w ostatniej minucie doliczonego czasu gry! Ale szczęście sprzyja lepszym.

- W pierwszym meczu nowego roku po raz pierwszy na rozbudowane Goodison przyszedł komplet widzów. Pięćdziesiąt tysięcy fanów oglądało z trybun batalię z City. Jak pan się czuł, słysząc tyle niebieskich gardeł?

- Fenomenalnie. Zwłaszcza, że doping trwał od pierwszej do ostatniej minuty. Piłkarzom też było lepiej pracować w takich warunkach i to było widać jak na dłoni. Wielki rewanż stał się faktem, City nie miało nic do powiedzenia, nie mogli nawet zaprotestować. Efekt? Wrócili do domu z trzema bramkami.

- W zimie dokonał pan dwóch zmian transferowych – jednej superudanej, drugiej w ogóle nieudanej. Mowa oczywiście o Gylfim Sigurdssonie i Andre-Pierrze Gignacu. Powie pan o nich coś więcej?

- Sigurdsson to taki islandzki Messi, tylko lepszy, wyższy, silniejszy, bardziej zdecydowany. Może nie strzela tylu bramek co ten pajacyk, ale cenię go wyżej niż Argentyńczyka. Natomiast Gignac nie zaadaptował się w Anglii i przegrał rywalizację o miejsce w składzie. Szkoda, bo uważam go za dobrego piłkarza, choć niewątpliwie okazał się kolejnym transferowym klopsem.

- Zmieniając na sekundkę temat, czemu aż tak bardzo nie szanuje pan Messiego?

- Źle mnie pan zrozumiał – ja go szanuję, ale nie lubię.

- W takim bądź razie, czemu go pan nie lubi?

- Bo jest traktowany przez wszystkich jak Bóg. Nic nie można mu zrobić, bo natychmiast czerwona kartka i do widzenia się z państwem. A wcale tak nie jest, on wcale nie jest Bogiem. Z łatwością potrafię wymienić graczy lepszych od Messiego. Poza tym, jak gra w reprezentacji – każdy widzi. Bez Iniesty i Xaviego traci połowę wartości.

- No to proszę wymienić tych lepszych graczy. Chociaż pięciu.

- Pięciu, to ja proszę pana miałem w samym Evertonie. Sigurdsson, Gotze, Sanchez, Mata i Vaughan.

- Vaughan? Proszę mi wybaczyć, ale Anglik to co najwyżej gracz przeciętny.

- James Vaughan beze mnie siedziałby gdzieś na ławie – ze mną jest graczem kompletnym. Tyle. Wróćmy do tematu.

- Dobrze. W styczniu i lutym nie miał pan ciężkich przeciwników. Nawet HSV, na które Everton trafił w losowaniu jednej ósmej LM nie okazało się aż tak wymagającym rywalem.

- Mimo, że dwa razy wygraliśmy tylko jedną bramką, to nie było chwili, w której nie byłem pewien naszego awansu. W międzyczasie wygraliśmy też Carling Cup, co było dużym sukcesem, choć łatwym do osiągnięcia.

- Lecz tuż po odesłaniu HSV zdarzyła się wpadka – porażka z United.

- Zagraliśmy wtedy dobrze. Zawiodły… wrzuty z autu, przecież to po nich poszły obie zabójcze kontry. No i nie popisał się też sędzia, dyktując karnego z kapelusza, a nawet z dwóch kapeluszy.

- Przełom marca i kwietnia przyniósł maraton ciężkich spotkań. Dwumecz z Porto przeplatany pojedynkami z Chelsea i Liverpoolem.

- O wiele bardziej wymagający okazał się czwórbój, o którym za chwilę. Remis z Portugalczykami na Stadionie Smoka to wypadek przy pracy. Na szczęście mieliśmy Vaughana, który uratował nam ten mecz. Z Chelsea świetnie wypadliśmy w drugiej połowie, gdzie popis umiejętności dał Dorrans, który w tym spotkaniu widział po prostu wszystko. Rewanż z Porto na Goodison to formalność i epicki, zapierający dech w piersiach popis Jamesa V., który w angielskich gazetach został nazwany Królem Jamesem I Vaughanem. Nic dziwnego – klasyczny hattrick w 16 minut to rzadkość nad rzadkości. A co do Liverpoolu, to jak już mówiłem – byli, są i będą żenująco słabi, dwa do zera to najmniejszy możliwy wymiar kary i pokazaliśmy, że jesteśmy łaskawi.

- Dwa takie czwórboje, a między nimi mecz oddechu z Middlesbrough. I rzeczywiście, zestaw Chelsea, Arsenal i dwukrotnie Barcelona niejednego przyprawiłby o ból głowy. Ale zaczęło się obiecująco…

- Bardzo obiecująco. Wiktoria na Wembley przeciwko The Blues to jedno z niewielu historycznych zwycięstw nad Chelsea. Popis Cleverley’a, dublet Sancheza i Heitinga na dokładkę… cud, miód i malina. Pierwszy mecz z Barcą przegraliśmy na własne życzenie. Wygrywając dwa do jednego odpuściliśmy, koncentracja poszła się… ekhem, no nieważne, ale Diego Mauricio uzbierał hattricka i czekała nas smutna podróż. O meczu z Arsenalem mogę powiedzieć tyle, że ówczesny drugi garnitur Evertonu nie byłby w stanie walczyć o mistrzostwo Anglii. Za to w rewanżu z Barcą wszystko ułożyło się po naszej myśli. Szybkie objęcie dwubramkowego prowadzenia w połączeniu z czerwoną kartką dla Pique dało nam komfort psychiczny, który zwiększył się jeszcze bardziej po wbiciu trzeciego gola. I byliśmy w finale…

- Liga wygrana, łatwy terminarz, przespacerowaliście się przeciwko Birmingham, Wigan i Stoke, w oczekiwaniu na finał FA Cup i Ligi Mistrzów. O ile w pucharze mieliście doświadczenie i znaliście swojego przeciwnika, to Atletico było zupełną nowością. I to było widać.

- O finale FA Cup nie ma co się rozgadywać, łatwe i przyjemne zwycięstwo nad Manchesterem United. Za to o meczu z Los Colchoneros można spokojnie napisać poemat.

- Spróbuje pan?

- Nie, no gdzie tam, ja nie mam lekkiego pióra, tylko niewyparzoną gębę. Przyjechaliśmy do Monachium, z którym mieliśmy znakomite wspomnienia, po tym pamiętnym siedem do dwóch. I tym razem zanosiło się na wielkie zwycięstwo, bo gola zdobył Kadlec. Niestety, w chwilę potem musiał zejść Baines i to nas wybiło z rytmu. Mówiąc kolokwialnie, przestaliśmy ogarniać. Wykorzystał to Aguero, który w trzy minuty wysłał nas ekspresem z nieba do piekła. I smażył na wolnym ogniu. Na szczęście w ostatniej minucie doliczonego czasu gry pojawił się strażak Vaclav i doprowadził w dramatycznym stylu do remisu. Genialnie dograł mu Cleverley, który okazał się fenomenalnym Jokerem. Atletico opadło z sił, w końcu bronienie prowadzenia również może zmęczyć. My nagle dostaliśmy skrzydeł i poszło… Znakomicie pamiętam, jak zebrani na Alianz Arena kibice przez dobrą minutę darli się na całe gardło CLEVERLEY, jak Tom wpakował tę piłkę po zagraniu Sancheza. Anglik chciał zdjąć koszulkę z radości i w ostatnim sprincie wieczoru powalił go na ziemię Kadlec, bo przecież Clev miał na koncie żółtą kartkę.

Wielki wieczór, wielkie emocje. Nie zapomnę tego do końca życia.

Koniec części pierwszej.

 

Słowa kluczowe: Pozostałe

Komentarze (0)

Możliwość komentowania tylko dla zarejestrowanych użytkowników.
Nie masz konta? Zarejestruj się.

Drogi Rewolucjonisto, prosimy o przestrzeganie regulaminu i zapoznanie się z FAQ
FM REVOLUTION - OFICJALNA STRONA SERII FOOTBALL MANAGER W POLSCE
Największa polska społeczność Ponad 70 tysięcy zarejestrowanych użytkowników nie może się mylić!
Polska Liga Update Plik dodający do Football Managera opcję gry w niższych ligach polskich!
FM Revolution Cut-Out Megapack Największy, w pełni dostępny zestaw zdjęć piłkarzy do Football Managera.
Aktualizacje i dodatki Uaktualnienia, nowe grywalne kraje i inne nowości ze światowej sceny.
Talenty do Football Managera Znajdziesz u nas setki nazwisk wonderkidów. Sprawdź je wszystkie!
Polska baza danych - dyskusja Masz uwagi do jakości wykonania Ekstraklasy lub 1. ligi? Napisz tutaj!
Copyright © 2002-2024 by FM Revolution
[x]Informujemy, że ta strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. W każdym czasie możesz określić w swojej przeglądarce warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies.